Mózgowe porażenie dziecięce nie jest chorobą
postępującą. Dla dziecka
z tym schorzeniem najważniejszą rzeczą jest wczesne rozpoznanie
choroby
i podjęcie
systematycznej, długotrwałej rehabilitacji. Aby była ona w pełni skuteczna,
dziecko musi zostać
całkowicie zaakceptowane przez rodziców.
Kiedy
urodzi się mały człowiek, już od pierwszych chwil swojego życia potrzebuje
ogromnej miłości, która zapewnia mu prawidłowy rozwój osobowości. Jeszcze
bardziej potrzebuje jej dziecko
niepełnosprawne. Dopiero, gdy ma pod dostatkiem miłości,
gdy ma takie same prawa, jak dziecko zdrowe, wreszcie, gdy w domu czuje się całkowicie bezpieczne, można mówić o sukcesach w rehabilitacji.
gdy ma takie same prawa, jak dziecko zdrowe, wreszcie, gdy w domu czuje się całkowicie bezpieczne, można mówić o sukcesach w rehabilitacji.
Aby
potwierdzić moją tezę, posłużę się własnym przykładem:
Dziś, kiedy patrzę w przeszłość, mogę śmiało
powiedzieć, iż to, że chodzę, mówię
i jestem niemal całkowicie samodzielna, jest „cudem miłości” i owocem systematycznej rehabilitacji. Gdy się urodziłam, lekarze początkowo mówili, że rozwijam się prawidłowo, tylko jestem bardzo słaba. Jednak po pewnym czasie moi Najbliżsi zauważyli, że nie zachowuję się tak, jak każde dziecko, nie biorę do rąk zabawek, nie unoszę główki. Byli pewni, że coś nie jest w porządku.
i jestem niemal całkowicie samodzielna, jest „cudem miłości” i owocem systematycznej rehabilitacji. Gdy się urodziłam, lekarze początkowo mówili, że rozwijam się prawidłowo, tylko jestem bardzo słaba. Jednak po pewnym czasie moi Najbliżsi zauważyli, że nie zachowuję się tak, jak każde dziecko, nie biorę do rąk zabawek, nie unoszę główki. Byli pewni, że coś nie jest w porządku.
Kiedy
stwierdzono u mnie mózgowe porażenie dziecięce, lekarz powiedział moim Rodzicom
wprost: „Możecie państwo to dziecko oddać do zakładu, bo i tak nic z niego nie będzie”. Rodzice byli oburzeni
jego postawą, zarówno jako lekarza, jak i jako człowieka. Jednak nie załamali się, tylko
postanowili „walczyć” o moje zdrowie i sprawność.
Początki były bardzo trudne. Mama przestała
pracować zawodowo. Cały czas spędzała
ze mną. Miałam porażenie
czterech kończyn, tak więc leżałam bez ruchu. Później Mama często mówiła: „Jesteś podniesiona z placuszka”.
Miałam również porażony przełyk w takim stopniu, że mogłam przyjmować tylko pokarmy
płynne i zmiksowane.
Długo
trwała nauka mowy. Mama całymi dniami z wielką cierpliwością mówiła do mnie,
abym jak najwięcej słuchała. Gdy zaczynałam
porozumiewać się ze światem, najpierw
mówiłam sylabami, a
później zdaniami zrozumiałymi tylko dla mojej Mamy, np. zdanie:
„Aa ne, bo si” oznaczało: „Nie
pójdziemy na spacer, bo pada”. Kiedy zaczęłam mówić normalnymi zdaniami, było
mnie bardzo trudno zrozumieć, ponieważ wszystko zlewało
mi się w całość. Gdy
nauczyłam się mówić bardziej zrozumiale, kolejnym problemem było to,
że „zjadałam” niektóre
litery, np. zamiast „trawa” mówiłam „tawa”. Mama wpadła na pomysł, aby do słów,
których nie mogę wypowiedzieć poprawnie, dodawać samogłoskę, np. do wyrazu „trawa”
dodawała „y”. Ja chcąc powiedzieć
„tryawa” mówiłam „trawa”. I tak krok po kroku opanowywałam trudną sztukę
mówienia.
*************
Byłam może 2-3
letnim dzieckiem, gdy Rodzice poszli ze mą na konsultację do prof.
R. Michałowicza.
Ten bardzo doświadczony doktor dokładnie
mnie zbadał i powiedział, że w wieku 10 lat zacznę chodzić. Dla moich Rodziców
była to iskierka nadziei.
Od najmłodszych lat miałam bardzo intensywną
i systematyczną rehabilitację. Codziennie przychodził terapeuta, kilka razy w
tygodniu – logopeda. Zawsze chciałam ćwiczyć. Robiłam
to chętnie.
Jakże cieszyli się moi Rodzice, gdy w wieku
czterech lat zaczęłam raczkować! Byliśmy
wtedy nad morzem. Tata
posadził mnie na ciepłym piasku i usiadł obok. Kiedy rozmawiał
z Mamą, ja wyruszyłam na
pierwszą w życiu „przechadzkę”. Zdumienie i radość moich Najbliższych nie miała
granic, gdy zobaczyli, że jestem oddalona o kilka metrów.
Zdarzenie to bardzo wiele znaczyło dla moich
Rodziców. Przede wszystkim utwierdzało
Ich w przekonaniu, że
stosowana rehabilitacja przynosi rezultaty. Mój mały postęp dawał
Im wiary i nadziei w to,
że Ich wysiłki będą uwieńczone sukcesem.
Kiedy byłam już nieco starsza, pierwsze
kroki stawiałam w barierkach, później
przy balkoniku. Gdy
zaczynałam stać samodzielnie, początkowo mogłam utrzymać równowagę tylko przez
trzy sekundy. Po upływie tego czasu przewracałam się. Prawdziwym sukcesem było
to, jak udało mi się utrzymać w pozycji stojącej przez 10 sekund. Wkrótce
stałam już sama przez minutę i dłużej.
Pamiętam, jak zaczynałam chodzić
samodzielnie. Mama szła tuż obok, aby mnie asekurować. Bardzo długo trwała
„wędrówka” z jednego pokoju do drugiego, ponieważ
gdy zrobiłam dwa kroki, zatrzymywałam się, aby odpocząć.
gdy zrobiłam dwa kroki, zatrzymywałam się, aby odpocząć.
W tym okresie mojego życia dużo czasu
zajmowało usprawnianie rąk. Mama wymyślała
mi najróżniejsze zajęcia.
Przygotowywała np. zwykłe ciasto (z mąki i wody). Najpierw tylko
je ugniatałam, a później
formowałam z niego małe kółka, w których wyciskałam różne kształty. Gdy już to
zrobiłam, Mama je gotowała. Na końcu malowałam je różnokolorowymi farbami.
Już gotowe „medaliony” – bo
tak nazywałyśmy przedmioty wykonane z ciasta – wieszałyśmy
na ścianie w moim pokoju.
Z pomocą Mamy robiłam również łańcuchy i
zabawki na choinkę. Z pasków papieru,
z wydmuszek, ze skrawków
materiału oraz koralików powstawały ozdoby choinkowe:
łańcuchy, gwiazdki,
pajacyki, jeże. Do dziś niektóre z nich wieszam na świątecznym
drzewku. Przypominają mi,
ile wysiłku i wytrwałości Mama włożyła w to, abym osiągnęła
sprawność manualną.
Przyszedł wreszcie czasz szkoły. Nie
poruszałam się jeszcze dość sprawnie, miałam
więc nauczanie
indywidualne w domu. Prawie codziennie przychodzili do mnie nauczyciele.
Najwięcej kłopotu
sprawiała mi nauka pisania. Chociaż jestem praworęczna, jednak
prawą rękę mam niezbyt
sprawną. Dlatego muszę pisać lewą.
Byłam właśnie w pierwszej klasie szkoły
podstawowej, czyli miałam siedem lat,
kiedy Mama dowiedziała
się, że w przychodni przy ul. Kieleckiej w Warszawie przyjmuje
pani doktór Maria
Należyty – znakomity ortopeda dziecięcy. Pamiętam pierwszą wizytę
u Pani Doktór. Bałam się
bardzo przed wejściem do gabinetu, bo chyba każde małe
dziecko boi się lekarza.
Jednak wtedy nie było powodu do strachu. Pani Doktór bardzo
dokładnie mnie zbadała,
później długo rozmawiała z Mamą i ze mną. Gdy dowiedziała się ,
jakie były początki,
powiedziała, że osiągnęłam już bardzo wiele, ale jeszcze dużo jest
przede mną, a przede
wszystkim przed moimi Rodzicami.
Od tej
pory dwa razy w tygodniu jeździłam do
przychodni na rehabilitację. Ćwiczenia
na takich przyrządach jak
drabinka, stół , różnego rodzaju wyciągi, bloczki, tzw. „ugól”,
z pomocą terapeutów
wysokiej klasy, bardzo podnosiły moją sprawność fizyczną. Oprócz rehabilitacji
w przychodni miałam ją także w domu.
Codziennie przyjeżdżała do mnie terapeutka z Kieleckiej. Ćwiczenia te przynosiły
widoczne rezultaty. Nauczyciele, którzy
do mnie przychodzili, widzieli
znaczne postępy.
I oto spełniły się słowa pana prof. R.
Michałowicza. W wieku dziesięciu lat zaczęłam
chodzić sama po
mieszkaniu. Pewnego dnia, po ćwiczeniach, rehabilitantka stanęła
w przedpokoju przy
drzwiach wejściowych i powiedziała: „Musisz przyjść do mnie”. Siedziałam
wtedy w pokoju. Trzymetrowa odległość wydawała mi się nie do pokonania. Bardzo
się bałam, że stracę równowagę. „Nie, nie pójdę” – broniłam się. Ale moja
terapeutka nie pozwoliła, aby strach zwyciężył.
Usłyszałam znów: „Czekam na ciebie”. Upłynęło jeszcze kilka minut, zanim odważyłam się
pokonać owe trzy metry na własnych nogach bez asekuracji
z tyłu. Później również samodzielnie wróciłam do pokoju.
z tyłu. Później również samodzielnie wróciłam do pokoju.
Odtąd
chodziłam z pokoju do pokoju już bez pomocy Rodziców, który byli z tego dumni.
Najpierw byłam trochę niepewna. Wciąż obawiałam się, że upadnę. Szybko jednak
przezwyciężyłam strach i zupełnie swobodnie poruszałam się po mieszkaniu.
Oczywiście zdarzały się i upadki, ale na szczęście nie groźne. Zawsze więcej
denerwowali się nimi moi Najbliżsi, niż ja. Swoje małe „katastrofy” przyjmowałam
z uśmiechem, żartując: „Chciałam tylko sprawdzić, czy działa przyciąganie
ziemskie”.
Na spacery wychodziłam pod opieką Mamy lub
Taty, gdyż na dworze musiałam mieć asekurację. W tym okresie jeszcze jedną,
doskonałą formą rehabilitacji była jazda na rowerze. Tata do zwyczajnego roweru
zamontował dwie podpórki. W lecie bardzo dużo na nim jeździłam.
Gdy wychodziłyśmy na
spacer, jechałam na rowerze, a Mama szła obok i mnie asekurowała. Jazda
rowerowa wzmacniała mi nogi i poprawiała kondycję fizyczną.
***********
Opisując swoją rehabilitację nie mogę pominąć
dwóch ważnych wydarzeń, które miały
wpływ na jej przebieg. Jedno było
chwilową przeszkodą w moich postępach, drugie zaś – pomocą leczeniu.
Pierwszym z nich – niekorzystnym był wypadek
samochodowy. Stało się to kilka po tym,
jak zaczęłam samodzielnie
chodzić. Na skutek tego wypadku miałam złamaną prawą rękę
z przemieszczeniem. Mama
nie odniosła żadnych obrażeń. Odwieziono mnie do szpitala.
Mama – jako kierowca –
musiała zostać na miejscu wypadku.
Gdy po godzinie była już ze mną, młody
lekarz, oglądając prześwietlenie mojej
ręki,
powiedział,
że jest to tylko silne stłuczenie i jeżeli w domu będę mała opiekę,
to nie muszę zostawać w
szpitalu. „Gdyby wieczorem wystąpiły
bóle głowy lub
wymioty, to proszę dziecko przywieźć” – zakończył. Zabandażowano mi rękę i wróciłyśmy
wymioty, to proszę dziecko przywieźć” – zakończył. Zabandażowano mi rękę i wróciłyśmy
z Mamą do domu.
Po czterech dniach otrzymałyśmy
zawiadomienie za szpitala, aby natychmiast przyjechać. Przyjął nas sam
ordynator i oświadczył, że właśnie wrócił z delegacji, oglądał prześwietlenia
i okazało się, że mam
złamaną rękę z przemieszczeniem. Dopiero wtedy założono mi gips.
Przez pięć tygodni miałam usztywnioną rękę,
co bardzo utrudniało rehabilitację.
Nie mogłam ćwiczyć tak
intensywnie, jak zawsze. Jednak czas ten dość szybko minął
i po zdjęciu gipsu musiałam nadrobić zaległości.
i po zdjęciu gipsu musiałam nadrobić zaległości.
Drugim ważnym wydarzeniem, pomocnym w
leczeniu, była operacja prawego biodra.
Gdy zaczęłam poruszać się samodzielnie, Rodzice
zauważyli, że chodzę przekrzywiona
w lewą stronę. Początkowo korygowali mnie,
później jednak, kiedy po dłuższych spacerach odczuwałam ból w biodrze, Najbliżsi
postanowili udać się ze mną do bardzo znanego chirurga-ortopedy, pana doktora
Kowalskiego, który przyjmował w Stołecznym Centrum Rehabilitacji „Stocer” w
Konstancinie. Pan doktor zbadał mnie, zobaczył, jak chodzę i obejrzał prześwietlenie mojego
biodra. Powiedział , że niestety jest zwichnięte i musi być operowane.
W umówionym terminie Rodzice zawieźli mnie
do „Stoceru”. Miałam tam zostać jedynie
przez kilka dni na badania. Nie wiedziałam, że
poprzedzają one operację, która czeka mnie
za cztery dni. Ponieważ
był to mój pierwszy pobyt w szpitalu, Mama i Tata nie chcieli mi
na razie mówić o zabiegu, abym się nie bała.
na razie mówić o zabiegu, abym się nie bała.
W sali byłam jedyną osobą chodzącą.
Wszystkie pacjentki – dziewczyny niewiele starsze
ode mnie – leżały już po
operacjach. Szybko się z nimi zaprzyjaźniłam. Starałam się pomagać
im np. przez podanie
czegoś do picia lub zawołanie pielęgniarki. Wieczorami gawędziłyśmy.
Trwało to dwa dni, ponieważ do szpitala
przyjechałam w czwartek, a na sobotę i niedzielę
Rodzice zabrali mnie do
domu na przepustkę
************
W poniedziałkowy poranek w dobrym nastroju
wróciłam do szpitala. Gdy weszłam
na oddział, siostra oddziałowa powitała mnie
słowami: „Bogna, jak dobrze, że już jesteś. Przyjdź zaraz do dyżurki.
Musimy zrobić ci krzyżówkę (badanie krwi), bo jutro masz operację”.
Dla niej było to coś normalnego – codziennie
przecież wykonuje te same czynności, każdego dnia przygotowuje kogoś do
zabiegu. Dla mnie wiadomość o operacji przekazana w taki sposób i tak nagle była ogromnym
stresem.
Kiedy po wspomnianym badaniu krwi zalazłam
się w swojej sali , strach mój dosięgnął chyba punktu kulminacyjnego: usiadłam
na łóżku i zaczęłam płakać. Dopiero wychowawczyni, pani Justynka, która była w
sali, gdy dowiedziała się, dlaczego płaczę, pocieszyła mnie trochę.
Już po chwili otarłam łzy. Także i koleżanki
podtrzymywały mnie na duchu. Mówiły,
że operacja to nic
strasznego.
Gdy się nieco uspokoiłam, wyszłam na hall
do Mamy. Bardzo chciałam, aby nie
zauważyła,
że płakałam, robiłam więc
„dobrą minę do złej gry”. Jednak pod czujnym okiem mojej Mamy
nic nie można było ukryć,
to od razu dostrzegła ślady łez na moich
policzkach.
Po południu, jak każdego dnia, przyjechał
Tata. Rodzice byli ze mną do wieczora i dodawali
mi odwagi. Mimo to strach
nie opuszczał mnie.
Później,
gdy się już położyłam, dostałam tabletkę na sen i – zmęczona wszystkimi
wrażeniami tego dnia – zasnęłam.
Rano bałam się jeszcze bardziej. Nie trwało
to długo. Jeszcze tylko ostatni raz przed zabiegiem zobaczyłam Mamę i
pielęgniarki zabrały mnie na Blok Operacyjny. Patrzyłam
z przerażeniem, jak Mama zostaje na końcu długiego korytarza, którym właśnie jechałam
na specjalnym wózku.
z przerażeniem, jak Mama zostaje na końcu długiego korytarza, którym właśnie jechałam
na specjalnym wózku.
Wkrótce straciłam Ją z oczu. Wiedziałam, że
teraz spotkam się z Mamą dopiero za trzy,
cztery dni, ponieważ
bezpośrednio po operacji będę leżała na tzw. „szokówkach”, gdzie
nie ma odwiedzin.
nie ma odwiedzin.
Po chwili znalazłam się w małej salce na
Bloku Operacyjnym, w której przygotowywano
do operacji. Pielęgniarki
podłączyły mi kroplówkę. Za moment założyły mi na twarz maseczkę
z narkozą. Za kilka minut
zapadłam z w głęboki sen…
Obudziłam się w trzyosobowej sali. Wokół mnie
panowała cisza. Początkowo nie wiedziałam, gdzie jestem i co się stało.
Dopiero, gdy chciałam zgiąć prawą nogę i poczułam, że mam
ją w gipsie, uświadomiłam
sobie, iż miałam operację i już jest po wszystkim. Dosięgnęłam dzwonka. Zaraz
przyszła pielęgniarka. Dała mi trochę wody. Pamiętam, że bardzo chciałam
obrócić się na brzuch, ale nie mogłam, ponieważ miałam podłączony dren. Często
dostawałam zastrzyki przeciwbólowe i dużo spałam.
Po trzech dniach, gdy byłam już trochę
silniejsza, zostałam przewieziona do sali, w której leżałam przed zabiegiem.
Tutaj czekała już na mnie Mama. Bardzo się cieszyłam, że znów możemy być razem.
W szpitalu leżałam dziesięć dni. Czekałam na
zdjęcie szwów. W tym czasie codziennie odwiedzała mnie Mama. Przyjeżdżała rano
i była cały dzień. Po południu Tata zabierał
Ją do domu.
Po wyjściu Rodziców czas umilała nam druga z
wychowawczyń, pani Wanda. Siedząc
wśród nas, opowiadała
różne ciekawe historie, zadawała zagadki, razem rozwiązywałyśmy krzyżówki. Wszystkie w sali bardzo
ją lubiłyśmy, ponieważ umiała stworzyć atmosferę pozwalającą zapomnieć o
miejscu, w którym byłyśmy. Dzięki niezwykłym opowieściom pani Wandy czułyśmy
się jak na jakimś obozie, a nie w szpitalu.
Wieczorami, gdy już w sali było ciemno, prowadziłyśmy długie rozmowy. Czasem
wprowadzałyśmy się w stan grozy, opowiadając sobie historie o duchach.
Nawet najsmutniejsza twarz musiała się
rozpromienić, kiedy do sali wchodził pielęgniarz,
pan Stefan. Był to
człowiek z dużym poczuciem humoru. Twarz jego zawsze jaśniała uśmiechem. Emanował wielką radością,
którą darzył wszystkich wokół siebie. Każdego dnia wnosił do naszej sali
„promyczek słońca”.
Tak mijał
mi czas w szpitalu. Mimo, że nie był on zbyt długi, to marzyłam, aby
znaleźć
się już w domu. Bardzo
się cieszyłam, gdy zdjęto mi szwy i mogłam opuścić „Stocer”. Wiedziałam, że za
sześć tygodni muszę tu wrócić na zdjęcie gipsu.
W domu miałam trochę lekcji. Byłam wtedy w
piątej klasie szkoły podstawowej. Musiałam nadrobić zaległości spowodowane
dwutygodniowym pobytem w szpitalu.
W tym czasie uczyłam się pamięciowo. Jeżeli na
lekcji trzeba było coś zapisać, robili
to nauczyciele. Dzięki
tym zajęciom szybciej płynął czas. Codziennie Tata skreślał jeden
dzień w kalendarzu i
pocieszał mnie, że już niedługo pojadę na zdjęcie gipsu. Miałam dość leżenia i
chciałam, aby jak najprędzej to nastąpiło.
Doczekałam się. Nadszedł upragniony dzień, w którym
pojechałam do szpitala,
aby uwolniono mnie z
gipsowego pancerza. Po dwóch tygodniach mogłam już wrócić do domu. Wtedy
jeszcze nie chodziłam sama. Musiałam znowu zaczynać wszystko od początku:
najpierw tylko stałam w specjalnych łuskach, aby zlikwidować przykurcze w
kolanach. Po pewnym czasie zaczęłam poruszać się po mieszkaniu z balkonikiem,
później z laską, a na końcu – sama. Jednak proces ten nie trwał już tak długo,
jak wtedy, gdy uczyłam się chodzić pierwszy raz. Po pół roku poruszałam się już
sama po mieszkaniu. Na dworze chodziłam jeszcze z laską i tak, jak dawniej – z
asekuracją.
**********
Kolejnym okresem w moim życiu, który bardzo
lubię wspominać, jest siódma
i ósma klasa szkoły
podstawowej. Wtedy poruszałam się już całkiem nieźle i Rodzice
postanowili, abym uczyła się z rówieśnikami w szkole.
Wiedziałam już o tym,
gdy kończyłam szóstą
klasę, toteż nie mogłam doczekać się początku roku szkolnego.
Kiedy wreszcie nastał, poszłam na spotkanie
czegoś nie znanego – na pierwszą lekcję
w klasie. Do tej pory
znałam „życie szkolne” tylko z opowiadań nauczycieli, teraz mogłam
go doświadczyć.
Siedziałam w ławce z moimi rówieśnikami
i nie czułam się inna. Byłam
jedną z nich.
Przez dwa lata uczęszczałam pod opieką Mamy
do szkoły, do której miałam jedynie 200 m.
Moje trudności z pisaniem rozwiązałam w ten
sposób, że dawałam koleżance kalkę.
Ona pisząc notatki dla
siebie, robiła je przy okazji i dla mnie. Ja w domu przepisywałam
je do zeszytu.
Największym stresem była dla mnie zawsze
odpowiedź w klasie. Przez sześć lat
przyzwyczaiłam się
odpowiadać tylko przed nauczycielem. Starałam się jednak
przełamywać lęk i mówić w
gronie rówieśników.
Po ukończeniu szkoły podstawowej dostałam
się do VI Liceum Ogólnokształcącego
im. Tadeusza Rejtana w Warszawie. Znowu miałam
nauczanie indywidualne w domu,
ponieważ nie dałabym rady dojeżdżać autobusem
do szkoły. Profesorowie przyjeżdżali
do mnie codziennie.
Z
niektórych przedmiotów, jak np. z fizyki czy z chemii, przynosili przyrządy
i pokazywali mi różne
ciekawe doświadczenia. Pan od biologii przynosił preparaty,
które oglądałam pod mikroskopem.
W tym czasie miałam nadal bardzo intensywną
rehabilitację. Codziennie ćwiczyłam
w domu, a oprócz tego dwa
razy w tygodniu jeździłam z Mamą do przychodni,
która mieściła się przy
ul. Lachmana na Ursynowie. Korzystałam tam z masaży
podwodnych i
rehabilitacji.
Również dwa razy w tygodniu jeździłam na
koniu. Była te swoista forma rehabilitacji – hipoterapia, którą bardzo lubiłam.
Jazdy te poprawiały moją kondycję
fizyczną i rozluźniały mięśnie.
Dzięki systematycznej, długotrwałej
rehabilitacji i ogromnej wytrwałości moich Rodziców
osiągnęłam po raz drugi sprawność chodzenia i
byłam już samodzielna. Ułatwiło mi
to naukę i pozwoliło
ukończyć pierwsze dwie klasy liceum.
Czekały mnie nowe, ciekawe przygody,
ponieważ na wakacje jechałam z Mamą do Iraku,
gdzie pracował mój Tata.
***********
Autor: Bogna Kowalska
Bogno, Twoja historia jest tak poruszająca, też myślę o tym, ile wysiłku Cię kosztowało napisanie tych zdań... Bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i z głębi serca dziękuję, że dzielisz się swoimi wspomnieniami, życiem, wytrwałością. Takie pytanie powstało w mojej głowie, jak silna musi być w Tobie nadzieja..to jest wspaniałe świadectwo...
OdpowiedzUsuń